We wrześniu ubiegłego roku mój syn rozpoczął przygodę ze żłobkiem*. Jak wielu innych rodziców, codziennie odwiedzałam placówkę, aby rano odprowadzić, a po południu odebrać dziecko. Po kilku tygodniach znałam już na pamięć twarze i imiona wszystkich „cioć” (przedszkolanek), odróżniałam rodziców dzieci z grupy mojego synka, od rodziców odprowadzających pociechy do innych sal. Niezależnie od tego, czy dziecko finalnie trafiało do “biedronek”, “kwiatuszków” czy “krasnoludków”, wejście, korytarz i klatka schodowa dla wszystkich były wspólne. Nie było więc pory, żebym kogoś nie mijała. Po niedługim czasie wszystkim spotykanym regularnie osobom zaczęłam mówić “dzień dobry”.

 

Jakież było moje zdziwienie, gdy moje zwyczajne powitanie spotykało się z szeroko otwartymi oczami (szkoda, że nie uszami) niektórych rodziców! Wyraz ich twarzy pozwalał mi zgadywać, że właśnie zmąciłam ich spokój i w ekspresowym tempie przeszukują teraz w pamięci listę znajomych, żeby mnie do którejś szufladki wpakować. A tu niespodzianka – moja twarz nie pasowała do żadnej z szuflad. Nawet do tej z podpisem „rodzice kolegów mojego dziecka ze żłobka, których spotykam codziennie”. Bo takiej szufladki najzwyczajniej w świecie tam nie było…


Dalej od cywilizacji, bliżej do ludzi


Na wszystkich górskich szlakach obowiązuje niepisana reguła, że mijający się turyści pozdrawiają się serdecznie. A jeśli nie serdecznie, to chociaż zwyczajnie. Tylko dlatego, że łączy ich wspólna pasja wędrowania i tylko dlatego, że ich drogi się spotkały. Nie znają się, mogą się już nigdy nie spotkać. Poprzez krótkie „dzień dobry” mają szansę skrócić dystans, otwierając drzwi dla nawiązania bliższej relacji, albo tylko (aż?) umilić sobie dzień. Oczywiście co jakiś czas można spotkać nowicjusza nieobytego z górską „etykietą”, takiego co przygląda się podejrzliwie, któż to go zaczepia. Taki jednak najczęściej dość szybko orientuje się, że „w górach tak to już jest” i dostosowuje się do turystycznego savoir-vivre’u, albo …pozostaje niedzielnym turystą.


Nie w górach, a z głową w chmurach


Jest lipiec, za kilka dni syn kończy przygodę ze żłobkiem. Część rodziców do tej pory nie zorientowała się, o co chodziło z tym moim „dzień dobry” we wrześniu. Do dziś mam kłopot z niektórymi osobami, które widuję codziennie, rozpoznaję z wzajemnością … i nic. Uśmiech sam mi się ciśnie na usta, gdy widzę, jak dzielnie negocjują ze swoimi pociechami przyspieszenie kroku, żeby zdążyły na śniadanko. I gryzę się w język, żeby nie wymsknęło mi się to nieszczęsne (jakże nawykowe!) „dzień dobry”, na które nie chcę już usłyszeć braku odpowiedzi. Złapałam się na tym, że ostatnio unikam już nawet wzroku tych osób, bo zwyczajnie niekomfortowo czuję się, gdy patrzę im w oczy i mijam bez słowa. To dla mnie absolutnie nienaturalne, więc taka powściągliwość kosztuje mnie trochę energii.

Zwrot grzecznościowy luksusowy

Za miesiąc mój syn zacznie chodzić do przedszkola. Czy tam będzie podobnie? Mam jeszcze trochę czasu, żeby temat przepracować na tyle, by we wrześniu nie rozczarować się ponownie. By wytworzyć w sobie tolerancję na przegapione przeze mnie zmiany społeczne, najwidoczniej zmierzające w takim właśnie kierunku.

Zacznę od siebie. Może wystarczy przyjąć, że jestem dinozaurem, który spóźnił się na wymarcie własnego gatunku? Albo ekstra-ekstrawertykiem…?

Jednak zanim przykleję sobie jakąkolwiek etykietę, sprawdzam jeszcze mądrości internetu. Przykładowy wynik:

pl.Wikibooks.org
-> Polszczyzna/ grzeczność językowa 
     -> Powitania i pożegnania: Zwroty słowne

     “Dzień dobry/Do widzenia” – oficjalna forma przywitania się. 
Używana wobec nieznajomych, osób starszych oraz bez więzów zażyłości a w szczególności gdy wcześniej nie dokonano oficjalnego przejścia na ty.

Wytłuszczenie moje.

M.

 

*miejski żłobek w dzielnicy dużego miasta